Kiedy otwieram oczy, słońce znajduje się już wysoko na niebie. W ustach czuję suchość, a głowa pulsuje mi tępym bólem. Wody. Potrzebuję wody. No i świeżej tuniki. Ta, która mam na sobie, jest przepocona, brudna i zdecydowanie pamięta lepsze czasy. Zakładam na stopy skórzane sandały i powoli podnoszę się z miejsca. W głowie wciąż mi wiruje, ale dzielnie, niczym Herkules Zwycięzca, zmierzam do studni po suchej, spierzchniętej ziemi. Po drodze mijam innych uczestników bachanalii. Część jeszcze śpi, inni powoli rozpoczynają dzień.
– O przyjacielu! Jak dobrze cię widzieć! Dokąd zmierzasz? – Nagłe klepnięcie w plecy wybija mnie z myśli. Obracam się i widzę, przed sobą… Na Dionizosa, jaki przyjacielu? Przecież ja cię człowieku nie znam.
– Idę do studni – odpowiadam, a wtedy nieznajomy oznajmia, że będzie mi towarzyszył. Wzruszam ramionami, słysząc jego deklarację. W sumie powinienem być już przyzwyczajony, że wszyscy w trakcie bachanalii traktują się po przyjacielsku, mimo że de facto, ledwie się znają.
– Wczorajsze występy były niesamowite, nie uważasz? – pyta mój towarzysz, wskazując palcem na zbocze góry, na którym mieści się amfiteatr.
Przytakuję w odpowiedzi. Tak, wczorajszy koncert Melpomene, był warty przybycia z samego Koryntu.
– Mam jeszcze trochę ususzonego zioła – dodaje nieznajomy, ściszając głos i przechodząc do sedna. – Zainteresowany?
– Przyjacielu… Ja potrzebuję się napić! – jęczę z rozpaczą, przystając pod drzewem oliwnym, by złapać oddech. Mężczyzna również zatrzymuje się, po czym wyciąga zza skórzanego paska bukłak z koziej skóry.
– Bierz – mówi, wciskając mi go w rękę. Natychmiast pociągam spory łyk, by po chwili zacząć się krztusić.
–Na bogów! To przecież wino! – mówię, ocierając dłonią usta i próbując uspokoić rozedrgany żołądek.
– Woda jest dla kóz i nie wiele ci teraz pomoże, przyjacielu – odpowiada, poklepując mnie po plecach. – Ale wino… – dodaje – wino, na Dionizosa, rozjaśni ci w głowie, pokrzepi udręczone ciało i orzeźwi! Chodź – mówi, wskazując na scenę amfiteatru. – Zaraz Kaliop zacznie występ na swojej kitarze. Szkoda by było przegapić.
Biorę jeszcze jeden łyk, a potem kolejny i następny. Kiedy niemoc opuszcza moje członki, podążam za moim nowym przyjacielem. Ma rację, kozą nie jestem.